11 października 2015

Siedem lat na kredyt, czyli jak karma potrafi ugryźć Cię w dupę [Cz. 1]

Seth skończył zmianę. Ostatnio zaczął się zastanawiać, że rytm jego życia jest już kompletnie rozdzielony od rytmu dobowego, pór roku czy w jakimkolwiek sensie zależny od naturalnych rytmów jakimi ludzie zwykli się kierować w swoim życiu. Rytm Winchestera wyznaczały zmiany. Dania w kuchni, natężenie pracy. Później była pierwsza lufa, kreska, skręt. Jego wieczór, zaczynał się mniej więcej w momencie kiedy normalni ludzie wychodzili do pracy. Oczywiście były wyjątki, zmiany nie zawsze dało się ustalić tak, by móc tej nielicznej grupce znajomych powiedzieć: „luz, do szesnastej jestem wolny codziennie”. Więc zaczynało się wbijanie do barów o dwunastej, bo zmiana była od piątej. O niezliczonych weekendach, kiedy trzeba było obsługiwać wesela lub jakieś kompletnie nieistotne konferencje pełne nadętych grubych ryb, nie wspominając.
Było krótko po północy, kiedy kuchnia zamknęła się ostatecznie. Seth zgarnął swoją pulę napiwków ze wspólnego słoika, pomachał sprzątającym kelnerom na pożegnanie i ruszył w kolejną podróż bez celu. Wracać do małego mieszkanka na Bronxie nie miał ochoty. W końcu nie miał nawet trzydziestki, nie miał też żony ani dziewczyny, która czekałaby na niego z kolacją albo chociaż z nagrzaną stroną łóżka. Parsknął śmiechem, wyobrażając sobie taką sytuację. Nie, dla niego to mogło być tylko odległe marzenie, albo żart bez polotu. Wolał tę drugą opcję, w końcu przypominanie sobie w kółko, że wróciło się do domu, bo tam dokąd spierdolił nie miał już się gdzie chować nie było specjalnie pozytywną myślą.
Wpuścił dłonie do kieszeni, szukając paczki papierosów. Napotkał klucze, telefon, kulkę zwiniętych niedbale banknotów (ojciec zmieszałby go z błotem widząc jak „nie szanuje pieniędzy”) i kilka innych bibelotów. W końcu wydobył ją z kurtki, odpalił, zaciągnął się.
Niezły początek, pomyślał. Buntownicy pchają mu na siłę robotę, która prawdopodobnie spali cały jego misternie postawiony domek na małą śmierdzącą kupkę popiołu. W sumie może już czas? Cassie już i tak nie chciała się widywać ze starszym bratem. Szła na studia, prawo, będzie kiedyś szanowanym członkiem społeczeństwa. Taki brat, co to nigdy nic nie osiągnął i w sumie lepiej nie zastanawiać się z czego żył przez większość swojego „dorosłego” życia, może tylko zaszkodzić jej karierze. Może to już czas pojechać dalej?
Filozoficzne rozmyślania przerwała dojmująca chęć wyłączenia świadomości. Zganił się w duchu, że znowu za dużo myśli o rzeczach, na które w sumie nie ma już wpływu. To przypominało szturchnie językiem bolącego zęba. Nic nie pomoże, ale jakaś masochistyczna część ludzkiej świadomości kazała to robić, ciągle i ciągle aż łzy nie pójdą Ci z oczu. Wtedy trzeba chwilę odczekać i zacząć znowu.
Zdecydował się. Skierował swoje kroki do Molly, małego baru, w niezłej lokalizacji. Przypominał mu o tych kilku miesiącach spędzonych w Belfaście, no i w końcu był z pochodzenia Irlandczykiem. Wszedł do środka, usadowił się na barze i rozpiąwszy kurtkę, położył na stole zwitek banknotów i garstkę drobnych.
- Ciężki okres? - zagadnął barman, nalewając mu pintę.
- Taki sam jak tydzień temu i miesiąc wcześniej. - Seth wzruszył ramionami. - Dobrze wiesz Henry, że w tym mieście jest cholernie drogo.
- To może złap jakąś robotę na boku. - Henry postawił spotniałą szklankę przez klientem i wyrwał jeden z banknotów, ze starannie układanej przez Winchestera kupki.
- Taa, na boku... Tyram w tej zawszonej knajpie przez pół doby, a i tak stać mnie na gównianą klitkę i kilka piwek. - Pokręcił głową zrezygnowany. - Starczy tych smutków, za ile kończysz? - Zapytał z nadzieją w głosie.
- Ja dopiero zaczynam. - Barman wskazał wchodzącą grupkę studentów.
Seth ponownie wzruszył ramionami i ujął szkło w dłoń. No cóż...
- Za złe decyzje. - Uśmiechnął się krzywo do kolegi obok i wypił duszkiem całość. Facet popatrzył na niego zniesmaczony i zabrawszy własne zamówienie oddalił się o kilka miejsc.
Początek wieczoru jak wiele innych. Potem idzie już z górki, alkohol jakby rozjaśnił mroczne zakamarki umysłu kucharza, dając mu coś na kształt nadziei. Oczywiście nie na naprawienie stosunków z rodziną, lepszą pracę czy jakąś romantyczną przygodę. Był piątek, a to oznacza że w ten czy inny sposób położy się dziś spać z ciałem poznaczonym kolekcją nowych siniaków zadrapań i podobnych drobnych urazów.
Po kolejnym piwie pożegnał się z Henrym.

***
Poranek wgryzł się w twarz Winchestera mroźnym ukłuciem jesiennego wiatru i ostrym blaskiem bezchmurnego nieba. Spadł z kanapy. Recytując modlitwę do Świętego Walentego w intencji pracujących kobiet wstał i zamknął okno. Początek dnia całkiem niezły.
- K***a!K***a!K***a!K***a!K***a!K***a!K***a!K***a!K***a!K***a! - Recytował kolejną część modlitwy, zaglądając do lodówki. Jak na kucharza miał żałosne zaopatrzenie. W końcu stanęło na jajkach po Benedyktyńsku z sosem zrobionym z musztardy i majonezu. Na holenderski nie miał siły. Jak zwykle w tym momencie dnia, gdy pierwsze łyki kawy jako tako odgoniły ciężką chmurę kacowego otumanienia, zaczął sobie przypominać poprzedni wieczór. Bar, klub, jakieś pigułki, potem znowu klub i skądś wykombinowana butelka wódki. Pokręcił głową. Czemu zadawał się z małolatami? No tak, normalni ludzie w jego wieku mają rodziny. Potarł zarośniętą szczękę i skrzywił się. No tak, to tez wróciło. Oblał kogoś piwem czy coś. Potem dostał najpierw od oblanego, a potem poprawiła jeszcze ochrona. Dobrze, że żebra miał całe, znaczy obyło się bez policyjnego pałowania.
Pochłonął śniadanie błyskawicznie i otworzywszy okno wszedł po schodach pożarowych na dach. Zapalił.
- Cześć Seth. - Zza pleców rozległ się znajomy głos. Obrócił się gwałtownie, o mały włos, nie tracąc równowagi. Siedzenie na skraju dachu z nogami w dół może relaksuje, ale nie jest genialnym pomysłem.
- Cześć... - Słowo jakoś samo opuściło jego usta, bo mózg cały czas usiłował przetworzyć co się dzieje.
Starszy facet, w wysłużonej oliwkowej parce, stał oparty o komin i mierzył Winchestera pustym, wzrokiem oczu jak szklane kulki. Siergiej zawsze tak wyglądał, jakby nic nie było w stanie go ruszyć, bo stracił już wszystko. W sumie Seth się nie dziwił, pamiętał ten ogień, który wypalił oczy dziadygi.
- Pomijając kwestie takie jak: w jaki sposób dostałeś się do Stanów albo w ogóle jak dostałem się na samolot, albo jakim, kurwa, cudem wszedłeś na ten dach... Co Ty tu robisz?!
Weteran ruskiej armii nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
- Widzisz jak Ci ludzie beztrosko idą sobie tam na dole? - Zapytał stając na krawędzi. - Ot, normalni amerykańscy obywatele, chodzą sobie, spotykają, pracują... Nie mają żadnych stresów poza tym, że mogą nie zdążyć do spożywczaka. O wszystkich dba Rada... - Zawiesił spojrzenie na Winchesterze.
- Nie o wszystkich.
- Ano nie, ale są tacy, którym to po prostu nie wadzi, jak Ty czy ja, albo są tacy, którzy tę opiekuńczą dłoń próbują ugryźć... - Mężczyzna opuścił twarz, patrząc w dół.
- Dobra, streszczaj się. Nie przyjechałeś tu na wódeczkę ani herbatkę ani nie masz ochoty, żebym Ci upiekł ciasteczka. Więc o co Ci kurwa chodzi?!
- Liuba jest w tym mieście. Bawi się z buntownikami w wojnę. - Stwierdził beznamiętnie Siergiej.
Seth zamilkł. Poznał Siergieja i jego wnuczkę po trzech latach szwendania się po Europie. On był byłym wojskowym, ona straciła rodziców w wypadku samochodowym. Dziadek zajął się wnuczką, jak  powinna każda normalna rodzina. Oczywiście nie było różowo, ale gdyby było, nie zgarnęliby śmierdzącego żula ze stacji moskiewskiego metra. Nie pomogliby mu wyjść na prostą, nie załatwiliby mu pracy.
- Nie jesteśmy w Moskwie. - Zauważył Seth. - Tu nie wpadniesz do byle kamienicy i nie wyrwiesz jej od rodziny zastępczej. - Rodzina zastępcza. Buntownicy przyjęli biedną rosyjską sierotkę.
- Nie, ale Ty to zrobisz. - Siergiej nie pytał, nie prosił. On to stwierdził, tak jakby mówił, że słońce świeci na niebie.
- Bo?
- Po jesteś jej to winien. - Oczy Siergieja po raz pierwszy odzyskały jakikolwiek wyraz. W wodnistoniebieskich oczach zatańczyły wściekłe ogniki. - Nie miałeś jaj wtedy w Odessie. Podpiekli Cię trochę i dałeś ciała. - Podpiekli. Dobre sobie.
Sethem targały mieszane uczucia. Z jednej strony miał ochotę zepchnąć starucha z dachu. Z drugiej facet przyjął go, ściągnął z ulicy i nauczył jak przeżyć.
- Zobaczę co da się zrobić. - Stwierdził ponuro.
- Wpadnę za parę dni, sprawdzić jak Ci idzie. - Staruszek odwrócił się i rozpłynął w powietrzu.
Seth wypluł z siebie kolejną tego dnia wiązankę przekleństw. Skoro Siergiej go znalazł, inni też mogli, ale to nie było teraz ważne. Wrócił do mieszkania i zrobił w nim niewielkie pandemonium. Przewrócił kanapę, zdjął blaty z kuchni, wyszarpał kilka desek z podłogi. Usiadł przy ostatniej nienaruszonej powierzchni płaskiej i zaczął skręcać pozyskane elementy.
Wyszedł. Nowojorskie ulice były dla niego wiecznym utrapieniem. Ciasno, głośno, w tłumie nie jesteś w stanie stwierdzić czy ktoś Cię nie śledzi. Nie wiesz czy ktoś Cię nie obserwuje. Powszechny chaos. Idąc poczuł obcy ruch w kieszeni. Chwycił kieszonkowca za nadgarstek i zacisnął dłoń. Tandetny, plastikowy zegarek wtopił się w skórę złodzieja.
Panie i panowie, przedstawienie czas zacząć.
No bo po co komu normalne, spokojne życie?

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Cóż... Wiem, że notka może trochę niedociągnięta, ale jakoś miałem ochotę coś na tym blogu napisać, a ludzie zajęci, więc odpisów mało:(
Jakby ktoś chciał Sethowi pomóc w poszukiwaniach to zapraszam:)