25 czerwca 2015

Świat płonie i nikt poza tobą mnie nie ocali…


*15 lipca 2015 roku*

Nie chciałem tego zrobić.
Płomień nie zna swej siły, póki nie wytworzy się z niego ogień. Ogień jest sumą obserwowalnych zjawisk towarzyszących na ogół procesowi spalania. Nikt nigdy nie przypuszcza, że może być tak niszczycielski. Obejmuje swoimi ramionami wszystko, co tylko znajdzie się w jego zasięgu, a ludzie mogą tylko patrzeć; załamując bezradnie ręce, krzycząc, uciekając, stojąc i… płonąc. Płonąc. Krzycząc. Cały świat na moment zamilkł, jakby zatrzymał się w miejscu, a czas przestał płynąć i była tylko ta jedna sekunda, w której stało się wszystko. Nie chciałem tego. A jednak wszystko było moją winą, to moje ręce wznieciły pożar, w moich rozszerzonych źrenicach tańczyły płomienie, w moich uszach słyszałem trzaski płonącego drewna. I nie tylko. Najgorsze były krzyki matki. Nie trwały długo, ale przeszywały mnie na wskroś, powodując szybsze bicie serca. Ironiczny krąg życia – dzięki niej przyszedłem na ten świat, z płaczem, ona skończyła z krzykiem na ustach przeze mnie. Zakręciło mi się w głowie. Żar buchający z płonącego domu stawał się nie do zniesienia. Nigdy nie sądziłem, że doświadczę czegoś tak strasznego i pięknego zarazem. Wpatrywałem się w czerwień, w żółć, w węglistą szarość dymu unoszącego się nad moją głową. Nie mogłem oddychać. Ale nie potrafiłem się odsunąć.
Musiałem… patrzeć.
Trzask.
Wybuch.
Żar.
Płomienie pożerały mój dom, jakby był niczym. Zaledwie źdźbłem trawy, zapałką w rękach dziecka, które uwielbia bawić się ogniem i niszczyć wszystko, co napotka na swojej drodze. A kiedyś, jeszcze kilkanaście minut temu, był naprawdę piękny. Wielki i pełen wspomnień z dzieciństwa. Niekoniecznie dobrych, ale byłem do nich przywiązany i do tego kawałka ziemi. Do mojego małego pokoju, w którym stało pojedyncze łóżko z szarą pościelą… Do biurka, przy którym siadałem i pisałem. Chciałem zostać pisarzem, przelewać wszystkie swoje pomysły na papier. Kłamstwo!
Kochałem rodziców. Nie chciałem ich śmierci. Nie chciałem.
Czemu ja?
Przepraszam, mamo, tato…
Przełknąłem ślinę i zacisnąłem powieki tak mocno, że zobaczyłem gwiazdy. Nie mogłem oddychać zbyt głęboko, ponieważ wszędzie roznosił się swąd spalenizny. Nie słychać już było krzyków. Dom, miejsce, w którym się wychowałem, stał się jedynie zwęglonymi kawałkami drewna. Ogień wciąż płonął, choć nie pozostało już nic, co mógłby pochłonąć swoim ogromem siły. Oczy mnie piekły, a ręce się trzęsły, jakbym był alkoholikiem na odwyku, a właśnie teraz zaczynała się moja droga uzależnień. Naprawdę ja to zrobiłem? To z moich rąk wydobyły się pierwsze iskry? Płomienie… Próbowałem otworzyć oczy i spojrzeć na swoje dzieło, ale nie potrafiłem. Obraz mi się zamazał. Resztkami sił powstrzymywałem łzy, które usilnie chciały popłynąć po moich policzkach. Znowu zacisnąłem powieki, starając się oddychać spokojnie, ale przychodziło mi to z trudem.
Przepraszam, Shannon. Chciałem spędzić z tobą całe swoje życie.
Uniosłem dłoń, by wyjąć z wewnętrznej kieszeni kurtki małe czarne pudełeczko. Westchnąłem ciężko, uchylając powieki, by spojrzeć na nie, gdy obracałem je w dłoniach. W środku znajdował się srebrny pierścionek z maleńkim diamentem. Miał być on obietnicą, przyrzeczeniem lepszego życia, które mieli spędzić razem w szczęściu. Aż do śmierci. Teoretycznie właśnie tak było i to najbardziej mnie przeraziło w tamtej jednej krótkiej chwili, gdy serce zabiło mi szybciej. Znaliśmy się praktycznie od zawsze, tak samo od zawsze cię kochałem i okazuje się, że los bywa przewrotny. Przecież byliśmy ze sobą do śmierci…
Mojej śmierci.
Teraz.
Właśnie w tym momencie.
Stary ja umarł.
Razem z rodzicami.
Spłonął w tym domu.
Wyrzuciłem pierścionek. Daleko. Jednak nie w stronę domu, nie potrafiłbym go skazać na taki los, by płonął w zgliszczach. Był zbyt cenny, przynajmniej dla mnie. Odwróciłem się specjalnie po to, by uwolnić się od niego, ale tak naprawdę nie chciałem dłużej patrzeć na zniszczony dom. W momencie, w którym to zrobiłem, odciąłem się od wszystkiego co znałem. Musiałem zostawić Shannon. Nie mogłem skazać jej na taki los, więc lepiej było, żeby myślała, że nie żyję, a miałem pewność, iż właśnie taką wiadomość przekaże jej mój brat. Gnojek.
- Przepraszam – wyszeptałem jeszcze, zanim wsiadłem do auta i odjechałem, zostawiając dwa spalone ciała. Trzy ciała. A jedno oddychało, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, choć to on powinien umrzeć. Razem ze mną. Właśnie tej nocy, w tym momencie. Nie oni. Zacisnąłem dłonie na kierownicy, aż moje palce zbielały, gdy krew przestała w nich krążyć. Przygryzłem dolną wargę na kilka sekund, po czym oddychałem z otwartymi ustami, starając się uspokoić bijące serce. Starałem się wymazać ze swojego umysłu każde wspomnienie. Już mnie nie było. To nie byłem ja.
Żegnajcie.
Wszyscy.
Frederick Hardwick umarł. Niech żyje Frederick Valentine.

________________________________________
krótkie, ale to zaledwie urywek... pewnie będzie takich więcej  c:

2 komentarze:

  1. To chyba pierwszy raz, kiedy nie podglądałam bezczelnie i nie czytałam. Nie żałuję. Jeśli to nawet urywek to wciągający i bardzo ładnie napisany. Pozwalasz powoli odkrywać Fredericka i to pozostawia ten mały niedosyt w oczekiwaniu na więcej c:

    Bartemius Octavius Lockhart

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja za to podglądałam i tak, chociaż nie musiałam, chcąc ci w końcu skomentować notkę. Taki ze mnie stalker c:
    Moje słowa pewnie nie oddadzą tego, co czuję po przeczytaniu tego tekstu. Krótki, treściwy, nie ma lania wody, podoba mi się uchwycenie myśli Freddiego. Jak sama postać, ale shh. No i coś się pali, od razu zapowiada się fajnie, nawet gifa dałaś.
    Czeekam na kolejne notki. <3

    Twój stalker Lucy Beaumort

    OdpowiedzUsuń